Test systemu muzycznego dCS Varese w The Absolute Sound

Recenzja cyfrowego systemu muzycznego dCS Varèse
Źródło recenzji: The Absolute Sound, kwiecień 2025 r.
Oryginał można przeczytać TUTAJ.
W czerwcu 1971 roku na łamach „Stereo Review” ukazał się artykuł poświęcony kultowemu kompozytorowi francuskiego pochodzenia. Noszący tytuł Edgard: idol mojej młodości, tekst ten zawierał wspomnienia Franka Zappy, który opowiadał, jak jako trzynastolatek przeczytał w magazynie Look artykuł o nowojorskim sklepie płytowym Sam Goody’s Record Store. Wzmiankowano tam o płycie Edgarda Varèse’a – eksperymencie z dźwiękiem elektronicznym – i od tamtej chwili Zappa miał obsesję na punkcie jej odnalezienia.
Po miesiącach poszukiwań natrafił wreszcie na upragniony album w sklepie audio w La Mesa w Kalifornii:
„Prawie (to prawda, panie i panowie) zsikałem się w spodnie... TO BYŁO TO!” – pisał.
Od tej chwili słuchał jej co noc, z nabożnym wręcz uniesieniem, zamknięty w swojej sypialni — wystarczyło jedno odtworzenie, by jego matka zakazała mu puszczania płyty w salonie.
Zappa pozostał wierny swojemu młodzieńczemu idolowi:
„Jego muzyka jest całkowicie wyjątkowa. Jeśli jeszcze jej nie słyszałeś — posłuchaj.”
Słowa te można dziś odnieść również do nowego, imponującego pięcioczęściowego zestawu dCS Varèse. Podobnie jak jego imiennik, ten cyfrowy gigant jest zjawiskiem jedynym w swoim rodzaju. A jeśli jeszcze go nie słyszałeś — posłuchaj.
To, co usłyszysz, to nie tylko dźwięk — to prawdziwa magia. Inżynieryjna alchemia, która napędza system Varèse, hipnotyzuje i pozostawia swój czar długo po tym, jak muzyka przestaje grać.
Sprawa wyglądała następująco: po tym, jak wspólnie wysłuchaliśmy demonstracji systemu Varèse w Innovative Audio na Manhattanie, nawet Michael Fremer — od lat wierny i niezłomny wyznawca winylu — uległ jego urokowi. „Atak, podtrzymanie, wybrzmienie i obrazowanie w końcu dorównują dobremu winylowi” — przyznał.
A gdy niedawno odwiedził mnie mój kolega po fachu, recenzent The Absolute Sound Alan Taffel, jego pierwszym komentarzem było: „To nie brzmi jak streaming — to brzmi analogowo”.
Pod koniec naszej sesji odsłuchowej, w której kulminacyjnym punktem była finałowa część monofonicznej wersji „Zmartwychwstania” Mahlera – z chicagowską orkiestrą symfoniczną i chórem w pełnym, potężnym brzmieniu pod batutą Soltiego – Taffel, nie mniej poruszony niż ja zdolnością Varèse do oddania całego tego monumentalnego spektaklu bez najmniejszego śladu kompresji dynamiki, stwierdził z nieukrywanym entuzjazmem: „Twoja cyfrówka wykonała milowy krok.” Tak, kochanie – pomyślałem – właśnie tak!
Firma dCS, założona w 1987 roku na obrzeżach Cambridge w Anglii, początkowo skupiała się na technologii radarowej oraz innych zastosowaniach militarnych, zanim ostatecznie zwróciła się ku światu audio. Jej debiutem na tym polu był dCS 900 – 24-bitowy przetwornik analogowo-cyfrowy, wyprzedzający swoje czasy o lata świetlne.
Moja osobista przygoda z dCS-em rozpoczęła się nieco później, w 2007 roku, gdy na rynek trafił Scarlatti – trzyczęściowy system składający się z transportu CD, przetwornika cyfrowo-analogowego oraz zegara. Gdy pojawił się Vivaldi – który dwa lata temu doczekał się wersji Apex – podjąłem decyzję o zakupie po odsłuchu w nowojorskim salonie Ears Nova, we wrześniu 2012 roku. Wersja Vivaldi Apex, wprowadzona w 2022 roku dzięki zastosowaniu nowej płytki analogowej, stanowiła kolejny skok naprzód. Co istotne, rozwój Apexu był bezpośrednim wynikiem badań nad Varèse – projektem, który w dCS rozpoczęto od zera, jak od przysłowiowej czystej kartki. Dziś, doprowadzając Varèse do szczęśliwego finału, firma ma pełne prawo czuć dumę.
Dzięki zaproszeniu od dyrektora generalnego firmy, Davida Stevena, miałem okazję odwiedzić główną siedzibę dCS w Cambridge. Po firmie oprowadzał mnie Andrew Szelke – życzliwy i zaangażowany przewodnik, a zarazem wieloletni pasjonat wszystkiego, co związane z dCS, który niedawno dołączył do zespołu jako kierownik programowy. Sam Steven, który przejął stery w 2009 roku po nagłej śmierci swojego ojca, Davida M. Stevena, to człowiek skromny, a przy tym pełen skupienia i energii. Pod jego kierownictwem firma dCS znacząco poszerzyła ofertę – od systemu Lina po projekt Varèse.
Obecnie dCS zatrudnia około pięćdziesięciu pracowników i dysponuje własnym pokojem odsłuchowym, w którym mogłem usłyszeć Varèse zarówno na zestawie głośników Wilson Audio, jak i Magico.
Moja wizyta pozwoliła mi nie tylko dogłębnie poznać działanie Varèse, ale też uświadomiła ogrom pracy i zaangażowania, jakie włożono w jego projektowanie i produkcję. (Szczegółowy opis nowych technologii zastosowanych w Varèse znajduje się w ramce autorstwa Roberta Harleya). Szczególnie pouczające – a zarazem imponujące – okazały się wizyty w lokalnych zakładach, w których powstają obudowy urządzeń oraz płytki elektroniczne dla dCS. To tam, zakładając biały fartuch laboratoryjny i przypinając żółty pasek antystatyczny biegnący od buta do skarpetki, niemal poczułem, że mógłbym sam spróbować swoich sił. Spotkanie z tym poziomem profesjonalizmu i precyzji było niczym lekcja – nie tylko techniki, ale i filozofii pracy.
Sercem technologicznego dorobku dCS są dwaj wyjątkowo utalentowani inżynierowie — Chris Hales i Andy McHarg — związani z firmą od wielu dekad. Hales, pełniący funkcję dyrektora ds. rozwoju produktu, oraz McHarg, dyrektor techniczny, zwrócili moją uwagę na wyzwania związane z zastosowaniem monofonicznych przetworników cyfrowo-analogowych — rozwiązania bardziej złożonego niż wykorzystanie pojedynczego przetwornika stereofonicznego. Trudności te udało im się jednak pokonać dzięki pomysłowemu rozwiązaniu opartemu na zegarze o nazwie Tomix, który umożliwia idealną synchronizację pracy obu przetworników.
Tomix to tylko jedna z wielu innowacji, jakie dCS wprowadził w modelu Varèse. Wśród nich warto wymienić niestandardową wersję aplikacji Mosaic ACTUS, udoskonaloną regulację zasilania — co zawsze należy poczytywać za zaletę — oraz „zbalansowany” przetwornik Ring DAC, odpowiedzialny za przekształcanie danych cyfrowych w analogowy sygnał wyjściowy. Varèse wykorzystuje również jednolitą, elastyczną, a zarazem sztywną płytkę drukowaną, która przynosi szereg korzyści — m.in. umożliwia zachowanie stałej impedancji, ponieważ miedziane ścieżki nie są nigdzie przerywane, oraz pozwala na rozmieszczenie komponentów bezpośrednio przy radiatorze.
Następnie mamy do czynienia z solidnym sercem systemu — jego sekcją przed DAC-iem. To eleganckie, przemyślane urządzenie zrywa z plątaniną cyfrowych połączeń, które w systemie czterech komponentów Vivaldi przypominały wijące się boa dusiciele i pytony, piętrzące się w górę i w dół tylnego panelu. W odważnej, nowej rzeczywistości Varèse wystarczy pojedynczy kabel ACTUS. W jego obrębie rozmieszczono trzy klastry pinów, wzajemnie odseparowane wewnętrznie: jeden odpowiedzialny za przesył sygnału audio, dwa pozostałe niosą sygnały zegara 44,1 oraz 448 kHz. Każdy komponent podłączany jest za jego pomocą do jednostki centralnej — niczym statek-córka do okrętu-matki. Teleportuj mnie, Scotty!
Podczas użytkowania Varèse — z jego aplikacją Mosaic ACTUS (Audio Control and Timing Unified System), pilotem zdalnego sterowania Varèse oraz interfejsem opartym na ekranie LCD, który wyświetla okładkę albumu, dane utworu i niemal wszystko, o czym tylko można zamarzyć — nie napotkałem żadnych trudności. Przeciwnie, każda interakcja z urządzeniem budziła we mnie poczucie pewności, że obcuję z produktem o najwyższej jakości i niezawodności. To doświadczenie w pełni współgrało z moimi wcześniejszymi, bezproblemowymi kontaktami ze sprzętem dCS.
Przy wszystkich udoskonaleniach, jakie wprowadziła firma dCS, byłem przekonany, że nowy flagowy Varèse zabrzmi lepiej. Pytanie tylko — jak bardzo lepiej?
Jesienią odwiedził mnie David Steven, prezes dCS. Sam był pod wrażeniem brzmienia systemu Vivaldi w połączeniu z kolumnami Avantgarde G3 Trio, a na oficjalnym profilu dCS na Instagramie napisał później: „Odkryłem, że interpretuję znane mi utwory w zupełnie inny sposób. Wciągnęło mnie to bez reszty i skłoniło do głębokich refleksji nad wykonawcami oraz sposobem, w jaki się komunikowali”. Nic więc dziwnego, że z jeszcze większą ciekawością wyczekiwałem chwili, w której usłyszę, co jeszcze Varèse ma do powiedzenia.
Pierwszą okazją była wizyta w lokalnym salonie audio — JS Audio w Bethesdzie w stanie Maryland — gdzie już od pierwszych chwil dało się wyczuć nieskazitelną czystość sopranu Varèse. Zainteresowanie zostało rozbudzone. Ale nie oszukujmy się: prawdziwa próba dla każdego sprzętu odbywa się dopiero w domowych warunkach.
Kilka miesięcy później Varèse dotarł do mnie, dostarczony na solidnej palecie i zainstalowany przez pełnego entuzjazmu szefa sprzedaży dCS na Amerykę Północną, Emrona Mangelsona. Początkowo zaproponował, by ustawić Varèse obok Vivaldiego, co pozwoliłoby na bezpośrednie porównania. Odmówiłem. Po ponad dekadzie spędzonej z Vivaldim jego brzmienie mam głęboko zakorzenione w pamięci. Chciałem zanurzyć się w Varèse w pełni — bez porównań, bez punktów odniesienia. Po prostu Full Monty.
Ledwie Varèse został uruchomiony, a różnice w brzmieniu względem Vivaldiego dały się odczuć niemal natychmiast. Nie były one jednak tak uderzające, jak można by się spodziewać — i choć Mangelsona to nieco zbiło z tropu, mnie nie zaskoczyło. Varèse prezentował brzmienie bardziej panoramiczne, bogatsze w szczegóły i płynniejsze niż Vivaldi, ale wyraźnie potrzebował jeszcze czasu, by w pełni rozwinąć skrzydła.
Inżynierowie dCS wspominali, że około 100 godzin powinno wystarczyć, by urządzenie osiągnęło większość swojego potencjału, lecz z mojego doświadczenia wynika, że charakter dźwięku ewoluuje dalej — nawet po kilkuset godzinach pracy. I właśnie to, co wydarzyło się po takim czasie, okazało się najbardziej imponujące.
Obniżenie poziomu szumów o co najmniej 5 dB przynosi ze sobą szereg istotnych korzyści dźwiękowych. Przede wszystkim daje się odczuć szczególny rodzaj wewnętrznego spokoju, z jakim muzyka jest odtwarzana. Na instrumencie, który znam najlepiej z własnych lat gry, odkrywcze było usłyszeć nie tylko precyzyjniejsze transjenty, ale również jedwabistą łatwość, z jaką Varèse prowadził partie adagio.
Obfitość mikrodźwięków, które Varèse wydobywa z nagrania, sprawia, że najmniejsza nawet ósemka w legatowej frazie staje się natychmiast słyszalna, nadając całości głębię i poczucie realizmu, którego brakowało nawet tak znakomitemu Vivaldiemu.
Weźmy choćby przykład znakomitego niemieckiego trębacza Matthiasa Hofsa. Varèse znakomicie oddał jego zwinność, krystalicznie czyste brzmienie i elastyczność gry w różnych utworach — choćby na znakomitym albumie wydanym przez wytwórnię Es-Dur, poświęconym transkrypcjom sonat Bacha.
Inną cechą Varèse, która szczególnie wyróżniła się zarówno na wspomnianym nagraniu, jak i na wielu innych, było jego nieskazitelne obrazowanie przestrzenne. Mówiąc bez ogródek — nigdy wcześniej nie słyszałem, by poszczególne instrumenty były odtwarzane z tak niewzruszoną precyzją i wiernością. Nie pojawił się nawet cień wrażenia, że jeden dźwięk wchodzi w drogę drugiemu.
Przeciwnie — na albumie trąbkowym wytwórni Es-Dur klawesyn i fagot towarzyszące solowemu instrumentowi były wyraźnie i stabilnie umiejscowione w przestrzeni, jakby zostały zakotwiczone w konkretnej lokalizacji sceny dźwiękowej. Inaczej rzecz ujmując: relacje przestrzenne między instrumentami dorównywały tym, które można usłyszeć na znakomicie nagranej płycie winylowej.
Varèse wykazał się również niezwykłą biegłością w oddaniu przestrzennego umiejscowienia fortepianu solo — instrumentu od dawna uchodzącego za jedno z największych wyzwań w reprodukcji dźwięku. Dźwięk był osadzony mocno w sali koncertowej, bez najmniejszego rozmycia, bez stwardniałych konturów czy nieostrości nut. Na nagraniu Valery’ego Afanassiewa wykonującego Sonatę Księżycową Beethovena doznałem olśnienia klarownością przekazu. To właśnie prostota tego odtworzenia pozwalała rozróżnić splatające się linie melodyczne, wyczuwalne akcenty i subtelne efekty pracy pedału.
Rytmiczna pewność, z jaką Varèse odmalowuje muzyczne zdarzenia, jest po prostu uderzająca — i wynika wprost z głębokiej ciszy, jaką ten system potrafi wytworzyć między impulsami dźwiękowymi. Gdy dodamy do tego niezwykłe, niemal nieskończone rozpady dźwięków w pierwszej części Adagio sostenuto tej samej sonaty, otrzymujemy przekaz o niezwykłej sile emocjonalnej.
W roku 1837, dekadę po śmierci Beethovena, Franz Liszt wykonał tę właśnie część sonaty podczas wieczornego spotkania u przyjaciół, w salonie oświetlonym jedynie pojedynczą świecą. Stuart Isacoff wspomina to wydarzenie w swojej ostatniej książce Musical Revolutions, przywołując relację gospodarza, który zanotował: „Płomień zgasł. Trwaliśmy w całkowitej ciemności, nikt się nie poruszył… Osunąłem się w fotel, a ponad moją głową dobiegały stłumione szlochy i jęki. To był Berlioz.”
Może nie szlochałem ani nie wzdychałem, ale nie da się ukryć, że było to przeżycie głęboko poruszające — usłyszeć ten uroczysty ruch przekazany przez Varèse z tak porażającą wiernością. Trzeba uczciwie przyznać, że do tej pory odtwarzanie cyfrowe zawsze — przynajmniej w pewnym stopniu — ustępowało płytom analogowym pod względem oddania atmosfery miejsca nagrania. Ale Varèse nie tylko zawęża tę różnicę; on ją niemal niweluje. I robi to w sposób, który może wzbudzić niepokój, a nawet zdenerwowanie wśród zatwardziałych miłośników winylu.
A potem dochodzi jeszcze jego zdolność do przekazywania dynamiki. Obniżenie poziomu szumów skutkuje czymś zaskakującym: Varèse wydaje się grać głośniej niż Vivaldi przy identycznym ustawieniu poziomu głośności. Zjawisko to zaobserwowałem we własnym systemie. Potwierdziło się również podczas wspomnianego pokazu w sklepie Innovative Audio Elliota Fishkina, gdzie pewien brodaty były redaktor Stereophile wyciągnął swój zaufany miernik ciśnienia akustycznego, by sprawdzić, czy poziomy rzeczywiście są takie same — mimo że subiektywnie Varèse brzmiał wyraźnie potężniej.
Mimo całej swej finezji Varèse nie oszczędzał sił, gdy przychodziło do ukazania dynamiki w pełnej skali. Jednym z utworów, do którego wielokrotnie wracałem, było „Can’t You Hear Me Knocking” z albumu Sticky Fingers Rolling Stonesów z 1971 roku. Jak się okazało, nie było najmniejszych problemów ze „słyszeniem” czegokolwiek. Otwierający riff Keitha Richardsa zabrzmiał jak ryk silnika odrzutowego, a perkusja dostarczyła poczucia nieuchronności, niemal fatum — dzięki zdolności Varèse do sięgania najgłębszych rejestrów. Jasne, Varèse nie mógł całkowicie zniwelować nieco zabałaganionej struktury oryginalnego nagrania Stonesów, ale i tak wszystko brzmiało przekonująco, z autentycznym impetem.
Nie trzeba chyba dodawać, że Stonesi to brytyjski zespół. Inną formacją z Wielkiej Brytanii, która zabłysnęła w równie imponujący sposób, była London Philharmonic Orchestra. Na nagraniu z grudnia 2009 roku, w którym Benjamin Britten dyryguje własnym The Young Person’s Guide to the Orchestra oraz Simple Symphony for Orchestra, Varèse znów pokazał swoją klasę. Jego wyjątkowość polega na tym, że nie gubi głowy w symfonicznym crescendo — nie twardnieje, nie gubi oddechu, nie poddaje się chaosowi. Przeciwnie, utrzymuje wszystko w ryzach, z pełnym opanowaniem i wewnętrznym porządkiem. W początkowych fanfarach Young Person’s Guide trąbki brzmiały, jakby dźwięki rozszerzały się w przestrzeni w czasie rzeczywistym, a następujące po nich uderzenia talerzy miały niemal ten sam kinetyczny wymiar — zróżnicowane w dynamice, a jednocześnie pełne blasku i ekspresji.
Jednocześnie Varèse z równą precyzją oddał pizzicatowe pasaże skrzypiec. Stukot drewnianych bloczków zabrzmiał wręcz upiornie realistycznie. Varèse nie tylko potrafił uchwycić chwilowy atak dźwięku, lecz także jego rezonans — czas trwania i wybrzmiewanie w przestrzeni, z niemal fizycznym poczuciem obecności w Kingsway Hall. Był to dźwiękowy odpowiednik smugi kondensacyjnej: pojawiającej się i znikającej wysoko w atmosferze, tuż za silnikiem odrzutowym.
Jeszcze innym nagraniem, które wywarło ogromne wrażenie, była Ósma Symfonia Szostakowicza w wykonaniu Dallas Symphony Orchestra pod batutą Andrew Littona (wydanie Delos). To, co szczególnie mnie uderzyło, to głęboki bas i wyjątkowa przejrzystość instrumentacji. Część tej niezwykłej jakości — warto to zaznaczyć — wynika z faktu, że w ostatnich miesiącach mój system audio przeszedł swoistą brytyjską inwazję. Zainstalowałem aż cztery subwoofery infradźwiękowe Wilson Benesch IGx: dwa z przodu pokoju, dwa z tyłu. Ich zdolność do schodzenia bardzo, bardzo głęboko w zakres niskich częstotliwości pozwoliła uwolnić potężne Avantgarde Spacehorns od konieczności nurkowania poniżej 40 Hz. Oczywiście to jednak Varèse dostarczał sygnał – to od niego wszystko się zaczynało.
Ogólnie rzecz biorąc, zdolność Varèse do kreowania monumentalnej, a zarazem niewzruszonej sceny dźwiękowej nie ma sobie równych w moim doświadczeniu. Przy niektórych nagraniach piersiowych blisko było wręcz do rzeczywistości – przynajmniej pod względem siły fizycznej przekazu, naturalnego pogłosu i prawdy tonalnej. I żeby na chwilę porzucić chłodny język audiofilskich analiz: w brzmieniu Varèse jest coś przytłaczająco hojnym — ciepło, bogactwo i wyrafinowanie, które wypierają codzienne troski i przenoszą słuchacza do innego, wyższego muzycznego świata.


