Test referencyjnego monofonicznego lampowego wzmacniacza mocy Audio Research Reference 330M Mono Amplifier w The Absolute Sound

Recenzja referencyjnego, monofonicznego, lampowego wzmacniacza mocy Audio Research Reference 330M Mono Amplifier
Autor i źródło recenzji: Jonathan Valin, The Absolute Sound, lipiec 2025 r.
Oryginał można przeczytać TUTAJ.
Kiedy ARC zaproponowało mi, bym jako pierwszy zrecenzował ich nowe monobloki REF 330M w cenie 90 000 dolarów, miałem mieszane uczucia. Był czas, kiedy skorzystałbym z takiej okazji bez chwili wahania. W końcu przez dekady posiadałem i recenzowałem więcej urządzeń ARC niż jakiejkolwiek innej marki. Ale czasy się zmieniają.
Od kilku lat moim punktem odniesienia są MBL 101 X-Treme MKII. Nie jest tak, że X-Treme’y gorzej współpracują z elektroniką lampową (jednym z ulubionych zestawień konstruktora MBL, Jürgena Reisa, są właśnie X-y i lampy VTL). Jednak ich skuteczność jest na tyle niska, obciążenie na tyle wymagające, a zapotrzebowanie na moc na tyle duże, że duże wzmacniacze tranzystorowe z reguły stanowią lepsze dopasowanie — szczególnie konstrukcje od takich innowacyjnych firm jak MBL, Vitus, JMF czy Soulution. To właśnie one oferują nieograniczony zapas prądu, żelazną kontrolę i bardzo niski poziom zniekształceń, które pozwalają kolumnom Reisa zabrzmieć w pełni swoich możliwości.
Po drugie, jak wspominałem w recenzji ARC 160M, najnowsze wzmacniacze tranzystorowe potrafią dziś oddać cechę, którą od zawsze ceniłem wyjątkowo wysoko, a która kiedyś była domeną wyłącznie konstrukcji lampowych (zwłaszcza lamp ARC w najlepszym wydaniu). Mówiąc wprost — choć wzmacniacz taki jak Vitus Signature może nie mieć tej samej miękkości i neutralności średnicy, co klasyczne ARC, to potrafi budować scenę w pełnej trójwymiarowości. A tego nie można było powiedzieć o większości tranzystorów sprzed lat.
Słynne bon moty HP (zaczerpnięte od Coleridge’a) o płaskości instrumentów na nagraniach cyfrowych — „statki malowane na malowanym oceanie” — można było równie dobrze, i równie trafnie, odnieść do brzmienia większości dawnych wzmacniaczy tranzystorowych. Dziś nie jest to już tak oczywiste jak kiedyś.
Po trzecie — bas. Lampy zazwyczaj nie dysponują takim współczynnikiem tłumienia, szybkością i rozciągnięciem pasma w oktawach niskotonowych, jak konstrukcje tranzystorowe. A w przypadku trudnych do wysterowania kolumn o charakterystyce dookólnej ta kontrola, szybkość i rozciągnięcie są wręcz niezbędne, jeśli chcemy usłyszeć faktyczne dźwięki gitary basowej Fendera, a nie tylko barwne plamy, które unoszą się i opadają wraz z wysokością dźwięku niczym rtęć w termometrze.
I wreszcie — jest jeszcze to. Choć w modelu 160M, poprzedniku 330M, bardzo podobały mi się pewne aspekty, miałem też zastrzeżenia. Pomimo wyraźnej poprawy kontroli, definicji i redukcji szumów (a może właśnie z ich powodu), 160M brzmiał inaczej niż jakikolwiek wzmacniacz ARC, który wcześniej słyszałem czy recenzowałem. Pod względem ogólnej równowagi tonalnej, pracy w basie i sposobu kreowania obrazu dźwiękowego była to konstrukcja wyraźnie odmienna od projektów Williama Zane’a Johnsona.
Historycznie, ze względu na charakterystyczne odchudzenie w zakresie mocy oraz lekkie, iskrzące rozjaśnienie w górnej średnicy, wzmacniacze ARC miały raczej „górno-środkowy” balans tonalny. Oznaczało to podkreślenie średnicy i wyższej średnicy (gdzie mieści się większość harmonicznych i transjentów) kosztem basu i niższej średnicy. REF 160M był wyjątkiem.
Czy to zasługa nowych lamp wyjściowych (KT150), nowych komponentów, nowego zasilacza czy nowego układu — 160M oferował znacznie pełniejszą (i bardziej naturalną) barwę w wyższym basie i niższej średnicy niż klasyczne konstrukcje ARC. Do tego stopnia, że jego równowaga tonalna przestała być lekko rozjaśniona i „górno-środkowa”, a stała się raczej nieco ciemna i „od dołu do góry”. Zmienione było również obrazowanie — bardziej precyzyjne, mniej wypchnięte do przodu w średnicy. Zmieniła się także scena dźwiękowa — szeroka, głęboka i wysoka, ale jednocześnie w pewien sposób bardziej ograniczona niż w dawnych konstrukcjach ARC.
Rzeczywiście, to poczucie większej kontroli obejmowało niemal każdy aspekt brzmienia REF160M. Dotyczyło nawet sposobu, w jaki wzmacniacz oddawał powietrze i otwartość brzmienia. Owszem, te elementy wciąż były obecne (w końcu to wciąż ARC), ale przestrzeń wokół dźwięków była mniej rozległa, a poczucie powietrza mniej wszechobecne, niż zapamiętałem z wcześniejszych lat.
Przywołuję te uwagi z mojej recenzji 160M z 2019 roku nie po to, by rozdrapywać rany (bo przecież wiele cech jego brzmienia naprawdę mi się podobało), lecz by wyjaśnić, skąd brały się moje wątpliwości co do recenzowania 330M. Rozumiałem, że te wzmacniacze — nowe flagowce ARC — są w istocie mocniejszą wersją 160M. A choć tamten model lubiłem, obawiałem się, że jego mocniejsza kontrola nad otwartością i „oddechem” instrumentów, bardziej zwarta scena dźwiękowa oraz ciemniejsza równowaga tonalna dadzą tu podobny efekt.
Jak się okazało, nie byłem jedynym, który miał zastrzeżenia do ciemniejszego, bardziej zdyscyplinowanego brzmienia ARC. Nowy właściciel Audio Research, Valerio Cora (znany z kolumn Acora), wieloletni entuzjasta marki, który — podobnie jak ja — słyszał niemal każdy wzmacniacz i przedwzmacniacz wyprodukowany przez firmę, również nie był zachwycony brzmieniem prototypu 330M (planowanego pierwotnie na lata 2023–2024). Jego obawy były na tyle duże, a determinacja, by „trafić prosto w dziesiątkę” przy pierwszym produkcie pod jego kierownictwem, tak silna, że zatrudnił siedmiu nowych inżynierów, w tym głównego konstruktora Dylana Wahla, i zlecił im całkowite przeprojektowanie prototypu.
W normalnych warunkach, jeśli nie nastąpi katastrofa, większość firm nie rezygnuje z wprowadzenia nowych flagowców — zwłaszcza tych, które zostały już zapowiedziane i pokazane (nawet jeśli tylko statycznie). Fakt, że Cora bez wahania zdecydował się na rozpoczęcie prac od nowa, mówi o nim bardzo wiele (i bardzo dobrze). To człowiek, który stawia brzmienie na pierwszym miejscu, nawet kosztem roku czy dwóch opóźnień marketingowych, i który doskonale zna oraz ceni charakterystyczne brzmienie klasycznych konstrukcji ARC.
Co nowego w REF 330M? W zasadzie wszystko. Sekcja wejściowa jest teraz hybrydowa, z lampą 12AX7/ECC83 buforowaną przez tranzystory bipolarne. Drugi stopień przypomina ten z modeli 610T i 250. Zamiast lampy 6550, sterowniki lamp końcowych to teraz JFET-y z węglika krzemu, które — według producenta — zapewniają większy zapas dynamiki w stopniu sterującym. Lampy wyjściowe to sześć tetrod KT170 (z dopuszczalną mocą strat na anodzie 85 W i mocą wyjściową przekraczającą 300 W na parę). Nowy zasilacz korzysta z półprzewodnikowej stabilizacji napięcia dla sekcji wejściowej oraz lampowej regulacji (lampy 6H30 i 6550) dla sekcji sterującej i końcowej. Wzmacniacz pracuje w pełni zbalansowanym trybie, wyłącznie w pentodzie (w przeciwieństwie do 160M, który pozwalał przełączać się między trybem ultraliniowym a triodowym), i jest zdolny oddać 330 W w klasie AB.
Podobnie jak w 160M, przedni panel REF 330M wykonany ze stali nierdzewnej zdominowany jest przez charakterystyczny dla ARC „ghost meter” — przezroczysty, regulowanie podświetlany wskaźnik mocy, który mierzy poziom wyjściowy w watach. Poniżej znajdują się cztery przyciski, pomiędzy drugim a trzecim umieszczono małą diodę LED. Pierwszy przycisk służy do włączania i wyłączania wzmacniacza; drugi — do regulacji podświetlenia wskaźnika; mała dioda LED świeci na niebiesko, gdy wzmacniacz jest gotowy do pracy po uruchomieniu i automatycznej sekwencji rozgrzewania; trzeci przycisk włącza i wyłącza „ghost meter”; czwarty umożliwia sprawdzenie stanu lamp wyjściowych za pomocą sześciu małych kontrolek pod wskaźnikiem mocy (trzy z lewej strony i trzy z prawej), oznaczonych V1–V6, odpowiadających numeracji gniazd lamp mocy.
Podobnie jak w 160M, biasowanie lamp w 330M jest automatyczne, więc nie trzeba kręcić miniaturowymi potencjometrami, aby ustawić zbliżony prąd spoczynkowy dla każdej lampy. Nie trzeba też odkręcać pół miliona śrub, aby zdjąć osłonę ochronną — bo jej po prostu nie ma. Lampy są odsłonięte, umieszczone tuż za przednim panelem. Za nimi znajduje się wentylowana, w kształcie litery „U” obudowa mieszcząca transformatory i dławik zasilania.
Na tylnej ściance znajdziemy standardowy zestaw gniazd: wejścia zbalansowane i RCA, wyjścia głośnikowe 4- i 8-omowe (przewody mocowane są solidnymi nakrętkami). Do tego kilka dodatkowych funkcji: regulacja prędkości wentylatora, licznik czasu pracy lamp, automatyczne wyłączanie (po dwóch godzinach bez sygnału), zdalne sterowanie 12V triggerem i port RS232 itd. — choć z żadnej z nich nie korzystałem.
Pierwszy odsłuch 330M — w torze z przedwzmacniaczem liniowym Reference 10, de-emfatyzującym przedwzmacniaczem Soulution 767, wkładką DS Audio Grand Master EX zamontowaną na tangencjalnym ramieniu Clearaudio TT1-MI i gramofonie Clearaudio Master Innovation, magnetofonem szpulowym UHA Ultima Apollo oraz źródłem cyfrowym Kalista DreamPlay XC — odbył się z wymagającymi kolumnami MBL 101 X-Treme MKII. Choć początkowo miałem wątpliwości, obecni przy instalacji Dave Gordon i Allan Haggar z ARC nalegali, by spróbować nowych monobloków właśnie z tymi dookólnymi konstrukcjami. Tak jak w przypadku wcześniejszych doświadczeń z MBL, moja pierwsza reakcja była czystą euforią: „Czegoś takiego jeszcze nigdy nie słyszałem!”
Oczywiście, coś podobnego już kiedyś słyszałem. Tyle że minęły lata od tamtej chwili. To zabawne, jak łatwo w świecie high-endu zapomnieć dawne punkty odniesienia i przyjąć nowe jako obowiązujące. Byłem w pełni zadowolony z elektroniki Vitus Audio Class A z serii Signature, napędzającej kolumny MBL, sądząc, że wydobywam z tych „melonów” i kul 101-ki absolutne maksimum realizmu. Myliłem się. REF 330M uderzyły mnie niemal dosłownie jak snop światła wpadający do dotąd zaciemnionego pokoju.
Wróciło wszystko, co od zawsze kochałem w urządzeniach ARC — trójwymiarowa aura dźwięku, niemal namacalne powietrze wokół i pomiędzy instrumentami, neutralna paleta barw (ani wyraźnie „od góry w dół”, ani „od dołu w górę”, lecz idealnie wyśrodkowana), nieograniczona scena (potęgowana wrażeniem ogromnej szerokości i głębi przez fenomenalnie immersyjne kolumny dookólne MBL) z doskonałą rozdzielczością planów w głębi. A te stare atuty połączono z czymś nowym: niższym poziomem szumów i ziarnistości, lepszą rozdzielczością detali instrumentalnych i wykonawczych, szybszym atakiem, pełniejszym zakresem mocy oraz znacznie bardziej liniowymi i rozciągniętymi niskimi rejestrami, które dodatkowo były wyraźniej zdefiniowane pod względem wysokości dźwięku. To było jak słuchanie D79B na sterydach.
Wzmacniacze i przedwzmacniacze ARC od zawsze potrafiły coś, czego nie umiał nikt inny — sprawiać wrażenie, jakby z łańcucha nagraniowo-odtwarzającego zniknęły mikrofony i cała elektronika toru mikrofonowego. I dla wielu z nas jest to magia, która nigdy się nie nudzi.
Każdy, kto słyszał wokalistkę śpiewającą bez mikrofonu na koncercie lub recitalu, a następnie tę samą artystkę nagraną z użyciem blisko ustawionego mikrofonu z filtrem przeciwpodmuchowym i odtworzoną z taśmy, wie, że barwa, fokus i „otwartość” jej głosu zmieniają się diametralnie po przejściu przez tor elektryczny.
Bez mikrofonu ludzki głos brzmi tak, jak brzmi w naturze — jak punktowe źródło promieniujące dookólnie (co właśnie tworzy wrażenie „bloomu” — ekspansji dźwięku wokół określonego punktu w przestrzeni).
Dodanie mikrofonu działa trochę tak, jak postawienie blisko wokalistki ścian, jakby znalazła się (co czasem faktycznie ma miejsce) w kabinie nagraniowej. Zmienia to intensywność, barwę i charakterystykę rozchodzenia się dźwięku, przyciemniając go, bardziej skupiając w pionie, poziomie i głębi oraz ograniczając „bloom”, jak gdyby głos pochodził z silnie kierunkowego źródła — takiego jak głośnik tubowy — zamiast z dipola czy konstrukcji dookólnej.
Owszem, na urządzeniach ARC wciąż usłyszymy dystans między mikrofonem a instrumentem czy wykonawcą, wciąż też uchwycimy, jak głos zmienia swój rozmiar i kształt w zależności od wysokości dźwięku, głośności i czasu trwania. Ale to, czego nie usłyszymy — przynajmniej nie w takim stopniu, jak w przypadku wielu wzmacniaczy tranzystorowych i części lampowych — to nadmiernie ograniczone, zbyt przyciemnione, przesadnie kierunkowe efekty wynikające z mikrofonowania.
Na przykład, przez 330M głos Hansa Theessinka, którego album Jedermann Remixed – The Soundtrack (Blue Groove) był pierwszą płytą, jaką odtworzyłem, zmienił się z dość matowego, ciemnego, ciasno skupionego obrazu wokalnego w pełen światła, reliefowy wizerunek o neutralnej barwie, realistycznych rozmiarach i oddechu otaczającym głos. Proszę Państwa, to była zdumiewająca transformacja, która w jednej chwili udowodniła, że najlepsze konstrukcje lampowe i tranzystorowe były, są i pozostaną pod względem brzmienia odrębnymi światami. (Istnieje jeden wyjątek od tej reguły, ale o nim później).
Nie tylko baryton Theessinka zabrzmiał bardziej neutralnie i naturalnie pod względem barwy oraz „wyskoczył” z głośników z większą, niemal namacalną obecnością. To samo dotyczyło głosów chórzystów (Brigitte Guggenbichler, Meena Cryle, Blessings Nkomo, Dumisani Moyowhich, Vusumuzi Ndlovu), które zostały ukazane wyraźniej i w pełnym trójwymiarze w głębi sceny — wyraźniej niż przy użyciu innej, nawet znakomitej elektroniki. Tak samo było z gitarą slide Theessinka i każdym innym instrumentem jego zespołu.
Ta przemiana — z ciemnego w jasne, z ciasno skupionego w naturalnej wielkości i otwarte, z fotorealistycznego w trójwymiarowo „obecne”, z (powiedzmy to wprost) znakomitej reprodukcji w coś o krok bliższego samemu oryginałowi — powtarzała się przy każdym utworze, którego słuchałem. Rzędy muzyków w dużych składach, jak Nowojorska Filharmonia w znakomitej interpretacji Rumuńskiej rapsodii nr 1 Enescu pod batutą Stokowskiego (RCA), były jednocześnie wyraźnie odseparowane od siebie i połączone przewiewną akustyką sali Grand Ballroom w Manhattan Center — tak jak w rzeczywistości: razem i osobno zarazem.
Detale wykonawcze i instrumentalne, jak smyczkowanie Heifetza w Koncercie skrzypcowym nr 5 Vieuxtempsa, były oddane z taką precyzją, że można było niemal zobaczyć kierunek ruchu smyczka (w górę lub w dół), a struny jelitowe (z wyjątkiem stalowej E) jego „Davida” Guarneriego miały tę piórkową delikatność, śliwkową soczystość i intensywny atak, które były znakiem firmowym niepowtarzalnego stylu Heifetza.
REF 330M czarował w ten sam sposób niezależnie od gatunku — zamieniając ciemność w światło, kontrolę i ograniczenie w swobodę i oddech, a pięknie odtworzone brzmienie w niemal namacalny koncert na żywo. (Więcej muzycznych przykładów można znaleźć w mojej recenzji Metaxas & Sins Czar w Issue 359. Tak jak w przypadku MBL 101 X-Treme MKII, REF 330M i elektrostaty Czar to mariaż stworzony w audiofilskim niebie).
Zastrzeżenia? Cóż… tylko nieliczne.
Choć REF 330M są wyraźnie cichsze niż większość wzmacniaczy lampowych z przeszłości, to jednak nie są absolutnie bezszelestne, jak monobloki Vitus SM-103 MK II pracujące w klasie A. Gdy podniesiemy ramię gramofonu z płyty (nie ściszając głośności), w tle usłyszymy delikatny szum lamp. Nie jest to coś, co pojawia się podczas odtwarzania muzyki — usłyszymy to tylko wtedy, gdy podejdziemy blisko kolumn, przy wyłączonym źródle i podkręconej głośności. Na szczęście nie ma tu żadnych zakłóceń RF, które w przeszłości potrafiły być problemem w niektórych konstrukcjach lampowych. Wspominam o tym nie jako o krytyce — w odsłuchu muzyki jest to bez znaczenia — lecz dlatego, że jest to zjawisko słyszalne.
Po drugie, choć REF 330M oferują wyjątkowo drobiazgową prezentację detali, nie jestem pewien, czy osiągają absolutny szczyt rozdzielczości, jaki potrafią dać najlepsze wzmacniacze tranzystorowe. Różnica jest pomijalna, biorąc pod uwagę wszystkie zalety 330M, ale — znów — jest. Osobiście nie zamieniłbym niezwykle naturalnej barwy, powietrza, „bloomu” i pełnej obecności ARC na odrobinę więcej żywicy na smyczku, lecz jeśli jesteś zagorzałym miłośnikiem tranzystorów, możesz mieć inne zdanie.
330M to wzmacniacz o wyjątkowo szybkim charakterze brzmienia. Transjenty nie są odtwarzane w „zwolnionym tempie”, jak to często bywało w przeszłości z „szklanymi bańkami”. Mają prawdziwie naturalną szybkość, energię i rytm. Ale… są odrobinę mniej ostre niż to, co oferują konstrukcje Vitus, Soulution, MBL czy JMF. Różnica jest ponownie niewielka, ale słyszalna.
Kolejna kwestia to dół pasma. 330M w niczym nie przypomina wcześniejszych generacji wzmacniaczy ARC, które w dolnych oktawach bywały ospałe, słabo zdefiniowane i nieco odchudzone w barwie, choć bardzo szczegółowe w zakresie mocy. REF 330M to prawdziwie pełnopasmowy wzmacniacz, z — biorąc pod uwagę jego topologię — zaskakująco naturalną barwą, mocą, wymiarowością i precyzją wysokości w basie. To być może najlepszy bas, jaki słyszałem z lampowego wzmacniacza pracującego w klasie AB, a z pewnością najlepszy w historii ARC. Mimo to, częściowo z tego powodu, że wzmacniacze tranzystorowe z reguły mocniej skupiają i kondensują obraz w dole pasma (i w całym zakresie) w porównaniu z dużą, otwartą prezentacją 330M, najlepsze konstrukcje półprzewodnikowe oferują nieco lepszą definicję i uderzenie w zakresie mocy — choć niekoniecznie dorównują lampom ARC pod względem barwy czy przestrzenności.
Wreszcie — jak większość urządzeń z najwyższej półki — REF-y brzmią najlepiej po kilku godzinach „wygrzewania”. Wiem, że pozostawienie ich włączonych oznacza szybsze zużycie lamp KT170. Mimo to, jeśli chcemy usłyszeć 330M w pełni ich możliwości, warto je włączyć i pozwolić im się rozgrzać przez kilka godzin przed odsłuchem. W zamian otrzymamy płynność charakterystyczną dla klasy A w całym paśmie, lecz bez typowego dla niej przyciemnienia barwy.
Na dobrze zarejestrowanym materiale LP, taśmie czy streamie — jak w 24-bitowej/96 kHz wersji Qobuza nowego, znakomitego albumu Holly Cole Dark Moon (Rumpus Records) — usłyszymy kontralt Cole, fortepian Aarona Davisa, kontrabas George’a Kollera, perkusję Davide Direnzo, gitarę Kevina Breita, harmonijkę Howarda Levy’ego oraz chórki Good Lovelies tak realistycznie i spójnie obecne w pomieszczeniu, że przestajemy myśleć jak audiofile, a zaczynamy po prostu delektować się muzyką — tak, jak na koncercie, gdzie pytanie o to, „jak bardzo prawdziwe” jest brzmienie, w ogóle się nie pojawia. Wzmacniacz, który potrafi sprawić, że zapominamy, iż jest elementem systemu stereo, robi coś absolutnie wyjątkowego.
Podsumowując — ARC stawia odważne tezy na temat REF 330M. Jak ujął to Dave Gordon: „to nie jest największy wzmacniacz Audio Research, ale zdecydowanie najlepszy w naszej historii.” Słyszałem już podobne deklaracje od niezliczonych producentów, ale w tym przypadku z przyjemnością stwierdzam, że w pełni się z nimi zgadzam. REF 330M to triumf, nowy rozdział w historii ARC (i wzmacniaczy lampowych).
Moje szczere gratulacje dla Valerio Cory, Dave’a Gordona, Dylana Wahla i całego zespołu ARC — podjęliście duże ryzyko i opłaciło się ono z nawiązką, znacznie przekraczając wszelkie rozsądne oczekiwania. ARC REF 330M to dzieło sztuki — jeden z dwóch lub trzech najlepszych wzmacniaczy, jakie miałem okazję usłyszeć w całym swoim życiu. Polecam go z całego serca.

